Saturday, October 24, 2009

Bezsprzecznie komedia roku, czyli Kac Vegas (Hangover)


Jak dla mnie Kac Vegas (org. Hangover) to bezsprzecznie komedia roku. Półtorej godziny takiego takiej zabawy, że praktycznie brak porównania z jakimkolwiek innym filmem. Film od początku porywa widza w szaloną jazdę rollercoasterem i dobrą zabawę do upadłego a finałowa sekwencja zdjęć całonocnej imprezy, to po prostu "kropka na i" całego filmu. Uważam, że to jest świetny film o facetach i dla facetów. Groźny o tyle, że z tymi bohaterami identyfikujemy się od początku filmu i przeżywamy całą akcję tak, jakbyśmy też tam byli. Jak mówił mistrz Hitchcock Film musi zaczynać się od trzęsienia ziemi, a później napięcie musi narastać. I tak dokładnie jest.
Film zaczyna się gdy jeden z kumpli pana młodego dzwoni do panny młodej, informując ją, że ślubu nie będzie, bo nie mogą odnaleźć pana młodego. Słabo ? Będzie mocniej. Dużo mocniej.
Jakiego czadu mogą dać trzydziestoletni goście mający na co dzień nudną robotę/żonę/dzieci/inwazyjną dziewczynę, którzy chcą się wyszaleć i w końcu wyrwali się spod kontroli ? I to jadąc do Las Vegas na wieczór kawalerski swojego kumpla ? Jakiej jazdy można się spodziewać następnego dnia, kiedy budzą się na kacu, nie pamiętając dokładnie niczego a przyszły pan młody zniknął ? Co ich spotka, gdy próbując odnaleźć kumpla trafiają kolejno na owoce swojej całonocnej imprezy ? Jest to świetny film, fajnie opowiedziany, i co ważne też nakręcony, a już absolutne brawa należą się za numer z trzęsącą się kamerą, gdy budzi się Stu (dentysta). Każdy, kto kiedykolwiek miał kaca, będzie się zaśmiewał i z bohatera i z samego siebie. Nie zdradzę więcej z fabuły, ale zdradzę jedną rzecz: koniecznie trzeba zostać w kinie do końca napisów ...



Dobre rady dla obecnych i przyszłych absolwentów i bezrobotnych

Pamiętam kiedy byłem jeszcze młodym łebkiem, Rodzice i Dziadkowie często powtarzali mi : Ucz się pilnie, miej dobre stopnie, żebyś potem mógł iść na studia i miał dobrą pracę. W moim ówczesnym wyobrażeniu studia wydawały mi się jakąś bramą do raju, przejście której sprawi, że w życiu niczego mi nie zabraknie i będę się pławił w szczęśliwości i dobrobycie aczkolwiek już wtedy zaczynało powoli kiełkować w mojej głowie podejrzenie, że to chyba nie do końca tak jest, jak to mówią dorośli. To jest bzdura a zakuwanie niepotrzebnych bredni tylko wypełni twoją głowę śmieciami i nawet ośmio- czy dziesięciolatek ma na tyle oleju w głowie, by się domyślić, że co jak co, ale budowa smoczkoustych, czy tzw. pokój kłodzki (1137r) w życiu nie tylko do niczego mu się nie przyda ale żadnego majątku czy szczęścia na tym nie zbuduje. Czy więc jest sens zmuszać dzieciaka na zakuwania tak totalnie nieprzydatnych informacji ? Niech lepiej siedzi i zakuwa angielski, niemiecki, francuski, no może włoski czy jeszcze rosyjski. Z językami człowiek zawsze da sobie radę w życiu a z budową pantofelka ... raczej kiepsko. Szukając pracy przejrzałem tony ogłoszeń zarówno na specjalistycznych portalach o pracy, jak i własnych informacji o naborze udostępnianych na stronach różnych firm. Jakoś w żadnym ogłoszeniu nie było takiego wymagania i na rozmowach kwalifikacyjnych nigdy mnie nie zapytano: czy mógłby nam pan powiedzieć, co to jest Retikulum endoplazmatyczne ? albo czy mógłby pan podać trzech największych na świecie importerów piasku kwarcowego ? Nie. Natomiast pytano mnie o znajomość języków i więcej ... sprawdzano, czy nie kłamię a jedną z rozmów to nawet poza samym powitaniem w całości przeprowadzono ze mną w obcym języku. I to nie jest jakaś odchyłka, tylko norma. Poza tym wracając do poruszonej na początku kwestii studiów, na podstawie moich doświadczeń mogę spokojnie powiedzieć, że w chwili obecnej studia zupełnie się nie liczą. Liczy się doświadczenie i umiejętności. Sam wcześnie poszedłem do pracy i kontynuowałem rozpoczęte studia w trybie zaocznym i choć nie było łatwo, to jednak trud się opłacił, bo kiedy kończyłem studia, to oprócz dyplomu miałem już dość spore doświadczenie. Natomiast moi koledzy ze studiów dziennych dopiero to doświadczenie zdobywali, a już wtedy nie było tak łatwo o pracę, a pracodawcy raczej patrzyli na doświadczenie a nie na papier. I zawsze wygrywał doświadczony pracownik bez magistra, niż magister bez doświadczenia. Tak przy okazji, to sam wielokrotnie pracowałem z ludźmi, którzy mieli tylko średnie wykształcenie, ale mieli przy tym takie doświadczenie i robili takie rzeczy, że na pewno nie mogliby ich zastąpić studenci świeżo po studiach. No chyba że w grupkach po pięciu :) Owszem w instytucjach rządowych i firmach ogólnie mówiąc państwowych/związanych ze skarbem państwa jeszcze patrzą na studia, a nawet dostaje się za to lepszą pensję niż mając tylko średnie :) Natomiast w firmach prywatnych - osobiście nie spotkałem się z tym, by studia były kryterium naboru. No ale ja w specyficznej branży pracuję.
Wracając jednak do studiów, to w chwili obecnej gdybym miał 18 lat, i gdybym planował swoją drogę rozwoju zawodowego, to najbardziej sensownym rozwiązaniem wydawałoby mi się albo pójście do pracy i równoległe ciągnięcie studiów wieczorowych/zaocznych, albo pogodzenie studiów dziennych z pracą na pół etatu (cały etat tylko dla twardzieli, którzy nie lubią spać więcej niż 4h/dobę). W obu przypadkach kończąc studia mam tak samo jak moi rówieśnicy 23 lata, ale za to mam już jakieś (zakładam, że sensowne) doświadczenie zawodowe, co jest sporym argumentem dla pracodawców. Jeśli do tego okazałem się spryciarzem, to temat pracy dyplomowej albo związany jest z wykonywaną przeze mnie pracą, albo (to już wyższa szkoła jazdy) nawet ma wsparcie firmy w której pracuję, dzięki czemu nie tylko może zostać w niej wykorzystany, ale wykonanie całej części technicznej (łącznie z wydrukiem pracy dyplomowej) odbywa się z wykorzystaniem firmowego sprzętu i oprogramowania :) Absolutnym mistrzom udaje się jeszcze dostać z firmy dwa tygodnie płatnego urlopu naukowego na pisanie pracy dyplomowej :D ale to już trzeba nieprzeciętnego talentu negocjacyjnego. Oczywiście można rozpatrywać trzeci skuteczny scenariusz to jest z ciągnięciem studiów dziennych oraz dodatkowym bardzo intensywnym udzielaniem się jako wolontariusz we wszelkiego rodzaju grantach i projektach badawczych prowadzonych na uczelni. Oprócz bliższej znajomości z gronem profesorskim, zazwyczaj skutkuje to również pracą w firmach powiązanych z gronem profesorskim/badaniami/projektami itp. Poza tym tak ogólnie łatwiej się człowiekowi żyje, gdy pracuje i zarabia, bo raz, że na więcej może sobie pozwolić a dwa, że nie jest zależy od kieszonkowego wyciągniętego od rodziców :) Oczywiście studia i praca w niczym nie przeszkadzają nadal mieszkać z rodzicami, dzięki temu oszczędza się np.: na jedzeniu i czynszu i można odkładać zarobioną kasę po to by sobie czasem pozwolić np.: na małe szaleństwo jak wymiana bebechów w starym komputerze, czy urlop w jakimś egzotycznym miejscu :) Z drugiej jednak strony warto jednak się wcześnie usamodzielnić i wyprowadzić od rodziców, bo człowiek istota leniwa i szybko przywyknie do cieplarnianych warunków mieszkania z rodzicami, a potem nie jest łatwo z tego zrezygnować :) No ale tu każdy musi dokonać swojego wyboru. Poza tym jeszcze jedna rzecz mi się tu nasunęła, jak już tak rozdrabniam tematy związane z zatrudnieniem. Zawsze (zawsze jak Chuck Norris) warto w domu nauczyć się czegoś samemu. Czy to będzie nowy office, czy obsługa płatnika, czy szydełkowanie :) Nie siedzieć i nie gnuśnieć. Rozwijać się. Uczyć się. Skoro o tym mowa. Uczyć się. Tak, wiem, łatwo napisać, trudniej to zrobić i wytrwać. I nie chodzi tu o dyscyplinę. Kluczem do sukcesu w nauce czy robieniu czegokolwiek jest elastyczność a nie sztywność. Powtarzam: nie sztywność !!! To ważne. Nie zakładam, że będę coś robił regularnie co drugi dzień przez godzinę, bo na pewno trafi się tak, że coś wypadnie. Raz, drugi, trzeci. W końcu będę miał poczucie winy, że zawaliłem i będę zły sam na siebie. Taka jest ludzka psychika, nie da się tego uniknąć. A przecież nikt nie lubi być zły. W końcu kiedy znów zawalę, to wścieknę się, że znów zawaliłem, zniechęci to mnie do reszty i przestanę się tym w ogóle zajmować. To nie jest dobra droga. Kluczem do celu jest elastyczność. Właśnie elastyczność. Zakładam elastycznie, że na początku robię coś raz, no może dwa razy w tygodniu, ale tylko tyle ile mi przypasuje. Nie udało się dziś, OK, uda się jutro, a może pojutrze. Jutro zrobię powiedzmy pól, to pojutrze drugie pół i już mam coś zrobione. Nie nauczyłem się stu nowych słówek, nauczyłem się dwudziestu. Ok, może trzeba zwolnić i nie spieszyć się. W ten sposób małymi elastycznymi kroczkami posuwamy sprawę do przodu. A co ważne, nie siląc się na sztywność i przymus, nie łamiemy reguł i obietnic a tym samym nie mamy poczucia winy i nie zniechęcamy się. W ten sposób oszczędzamy sobie niepotrzebnego stresu. I produktywnie małymi kroczkami posuwamy się do przodu a nasza motywacja wzrasta w miarę postępu prac. To ważne. Dlatego nie planujemy niemożliwych celów. Jesteśmy szczerzy wobec siebie co do swoich możliwości i osiągnięć. Robię coś wolniej, szybko się męczę, czy nie mam do tego serca, to od razu zakładam, że zajmie mi to więcej. Proste jak drut a znacznie ułatwia życie :) I pozwala lepiej rozplanować prace :)

Spokój - rzecz święta

Mieszkanie w bloku zazwyczaj wiąże się ze słuchaniem odgłosów dochodzących z mieszkań sąsiadów, bo ze względu na koszt rzadko w którym bloku ściany są na tyle grube by nie przewodzić dźwięków. Nie tak znowu dawno miałem okazję wynajmować kawalerkę na Mokotowie (Warszawa) i jak się na własnej skórze przekonałem spokój w bloku .... to się nie może udać. Sąsiad z dołu miał aspirację by zdobyć tytuł najbardziej zajebistego ojca w Warszawie. Ot tak sobie o 23.00 rozkręcał na cały głos jakieś disco-polo bo synek chciał sobie poskakać w rytm muzyki, To nic, że nastawiał muzykę tak głośno, że ja piętro wyżej stojąc jakiś metr od własnej Żony musiałem do niej krzyczeć, bo mnie nie słyszała. Jak zszedłem na dół to najpierw dzwoniłem do drzwi sąsiada z 10 razy aż w końcu zacząłem również pukać ... pięścią, Po chwili drzwi otworzył mi kompletnie zdziwiony gość, ale czego ja od niego chcę, bo muzyczka musi być głośno, bo syn się cieszy i niech sobie poskacze. Grzecznie wytłumaczyłem, że jest od dawna jest cisza nocna i fajnie by było, żeby muzyka grała na tyle cicho, żeby jej nie było słychać w sąsiednich mieszkaniach. Żebyście widzieli jego minę .... widać było, że gadam jakieś abstrakcje. W końcu powiedziałem wprost ... jutro z samego rana muszę wstać do roboty, już godzinę temu powinienem położyć się spać, możesz to w końcu ściszyć ? I zrozumiał.
Dlaczego o tym wszystkim opowiadam ? Bo oto w Gdańsku wkurzeni sąsiedzi, którym łeb pękał od słuchania ćwiczącej sąsiadki, poszli do sądu ze skargą a ten zakazał jej gry na klarnecie w domu rodziców. I teraz wszyscy się temu dziwią. A nie powinni.