Piątek to był przeklęty dzień. Najpierw siedziałem długo w pracy. Dziękować Bogu kolega podwiózł mnie w okolice dworca kolejowego. Korki w Warszawie były takie że można się było zastrzelić. My też utknęliśmy w korku. Śnieg napierdalał jak jasna cholera, Wszyscy jechali 30 km/h. Nie udało się podjechać pod dworzec, czas naglił, więc skończyło się na tym, że miałem jakieś 4 no może 5 minut na przebiegnięcie około półtorej kilometra, żeby zdążyć na pociąg. Ślisko jak cholera od śniegu, do tego czerwone światła, korki, klaksony, lawirowanie wśród samochodów, jednym słowem same atrakcje. Powietrze zimne, mroziło mi gardło a nosem oddychać się nie dało (właśnie mam katar i nie mogę się go pozbyć), do tego jak wspomniałem ślisko a ja w butach, które do biegania nadają się co najmniej średnio. Biegłem tak, że pobiłem chyba swój życiowy rekord w bieganiu po śliskim. Niestety to nie wystarczyło. Brakło mi chyba z 400 metrów do dworca jak pociąg przejechał mi przed nosem. Wróciłem się, kląc pod nosem i złorzecząc na cholerną punktualność pociągu, który zawsze przyjeżdża spóźniony, ale akurat raz jak było potrzeba, żeby się spóźnił, to przyjechał punktualnie. Zadzwoniłem do Żony i powiedziałem, że spróbuję złapać autobus, po czym udałem się na przystanek. Po około 10 minutach siedziałem już w autobusie i jechałem przed siebie. Autobus dojechał na przystanek końcowy, czyli pokonałem ok. 3/4 trasy do domu. Trzeba się przesiąść na drugi autobus. Przychodzę i zonk. Brak tablicy z rozkładem. Pytam ludzi stojących na przystanku, mówią, że zaraz jest autobus. Super. Dzwoni Żona. Informuję ją gdzie jestem, dodająć przy tym, że co prawda nie ma tabliczki ale zgodnie z tym co mówią na przystanku zaraz powinienem mieć autobus do domu. O coś jedzie ! Podjeżdża jeden. Co prawda nie mój ale i tak podchodzę. Kierowca nie ma pojęcia o której może być mój autobus. Co więcej wydaje mu się, że teraz była zmiana i w ogóle nie jeździ z tego, tylko z innego przystanku. O super, w mordę jeża !!! Podjeżdża drugi autobus, niestety też nie w moim kierunku, szczęściem kierowca się trochę orientuje, okazuje się, że mój autobus był jakieś 15 minut temu i zgodnie z nowym rozkładem był to ostatni kurs w dniu dzisiejszym. O żesz kurwa jego mać ! Zimno jak cholera, śnieg napierdala a mi spierdolił ostatni autobus. No pięknie kurwa pięknie. Trzeba sobie radzić inaczej. Idę przez miasto, ciesząc się myślą, że co prawda jestem w dupie z transportem ale po drodze mam budkę z zajebistymi zapiekankami, więc po drodze przegryzę coś ciepłego. Wlekę się po tych zaspach, śniegu tony dookoła, wychodzę zza zakrętu i ... zabite na głucho dechami. Jedyne żarcie w okolicy. O żesz .... Trudno, lece dalej. Przechodzę przez ulicę i idę dalej w stronę dworca, podziwiając po drodze drzewa pokryte śniegiem. Po prostu bajka. Docieram do dworca, patrzę na rozkład. Fuck! Pół godziny czekania ! No dzisiaj po prostu mam takie szczęście, że pierdolnij się z mostu. Dziękować Bogu mam przy sobie około dychy w monetach a pod ścianą stoi odrapana maszyna do robienia napojów. Wrzucam dwa zeta i wybieram czekoladę z mlekiem. Czekolada jak sama nazwa mówi, ma brązowy nasycony kolor, jest gęsta i pachnie czekoladą. Ja natomiast dostaję brązowo szary płyn nie dość, że o konsystencji wody to pachnący jakimś płynem do naczyń, którego nie mogę skojarzyć. Próbuję nieśmiało tej lury. Smakuje jakbym .... szklankę po kakao wymył jakimś płynem do naczyń a całość zalał wodą, czyli smak zgodny z zapachem. Zmagania z tym płynem pozwolą mi przetrwać najbliższe 10 minut. Przyjeżdża mój transport. Jadę pozostałe 1/4 drogi do domu. Nim dojdę do domu jest mocno po 22.00
Subscribe to:
Posts (Atom)