Wczoraj dokonałem odkrycia roku 2010 jeśli chodzi o fun. Jest nią jazda na rowerze po śniegu. Żeby było jasne - po ubitym śniegu. Dziękować Bogu do mojej wsi nie dojeżdżają w ogóle piaskarki z pługami, więc całe odśnieżanie ulic polega na tym, że samochody jeżdżąc ubijają śnieg a to co jest za dużo, to jeden z sąsiadów odgarnia swoim pługiem na pobocze. Efektywnie więc mamy do dyspozycji fantastyczny tor śnieżny. Nie dziwi więc nikogo w okolicy fakt, że masa ludzi ma tu narty biegowe i daje czadu wzdłuż i wszerz i po drogach i po polach a nawet po lasach.
Wczoraj natomiast musiałem dostać się do sąsiedniej wsi. Ponieważ Żona zabrała narty*, to wyciągnąłem z garażu rower mojej Żony (mój się do tego nie nadaje) i spróbowałem się przejechać kawałek. Okazało się, że normalne ustawienia drogowe zupełnie nie nadają się do jazdy. Nie da się jechać. tragedia po prostu. Jeśli natomiast z przodu przerzuciłem łańcuch na największą zębatkę i to samo zrobiłem z tyłu, to nie dość, że koło rewelacyjnie buksuje przy ruszaniu, to jeździ się bajecznie. Jeździ się bokiem, zarzuca człowieka na kopnym śniegu, na dodatek śnieg wylatuje spod tylnego koła a przy skręcaniu nie dość, że koło buksuje, to jeszcze jedzie się countersteering'iem, tak jak w żużlu :) Oczywiście trzeba odpowiednio dawać czadu (w sensie szybkiego kręcenia pedałami), żeby nie stanąć i żeby nie wywalić się, ale prawda jest taka, że naprawdę warto. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem taką frajdę i choć po wczorajszym szaleństwie śnieżno rowerowym nadal czuję nogi, to wiem, że dzisiaj też pójdę pojeździć. Jeśli masz górala na szerokich kostkowych oponach - nie daj mu stać bezczynnie. Bierz go i na śnieg ! Kochana Zimo - trwaj z nami jak najdłużej :)
* - DISCLAIMER : nie jeżdżę na nartach
Sunday, January 31, 2010
Subscribe to:
Posts (Atom)